Od kilku dni polską debatę publiczną rozgrzewa pytanie dotyczące wyborów: głosować czy bojkotować? Pozostał niecały tydzień do 10 maja, kiedy to – zgodnie z nadal obowiązującymi przepisami – powinny odbyć się wybory prezydenckie. Wiele wskazuje na to, że ostatecznie i tak zostaną one przeprowadzone na warunkach dyktowanych przez partię rządzącą. Niezależnie od tego czy odbędą się 10 czy 17 maja, a może nawet w lipcu – jak sugerowały ostatnie doniesienia przypuszczające, że Andrzej Duda poda się do dymisji.
W tej sytuacji wiele Polek i wielu Polaków stanęło przed dylematem czy wziąć udział w (nie)wyborach zorganizowanych niezgodnie z Konstytucją RP, a do tego z narażeniem zdrowia i życia wielu osób. Osobiście uważam, że – niezależnie od formy ich przeprowadzenia – należy zagłosować. Oczywiście, jeśli mamy odpowiadającego nam kandydata bądź kandydatkę. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak sądzę, lecz zacznijmy najpierw od przytoczenia najczęstszych argumentów zwolenników i zwolenniczek bojkotu zbliżających się wyborów.
Otóż są trzy najczęściej padające i przenikające się argumenty, które mają przemawiać za bojkotem wyborów. Pierwszy – udział w niezgodnych z prawem wyborach to wspieranie przestępstwa. Drugi – głosowanie spowoduje wysoką frekwencję wyborczą, a ta będzie symbolem społecznej legitymizacji władzy wygranego kandydata (w domyśle Andrzeja Dudy). Trzeci – bojkot wyborów to akt nieposłuszeństwa obywatelskiego, innymi słowy niezgoda na bezprawie.
Wiele osób, osobiście czy też w imieniu organizacji, które tworzą, zaczęło publicznie nawoływać do bojkotu wyborów. W tym przypadku, zgadzam się z Tomaszem Stawiszyńskim, który na łamach OKO.press, stwierdził, iż wszechobecny w polskiej debacie publicznej moralistyczny ton jest strasznie męczący i wobec tego już czas skończyć z emocjonalnym szantażem oraz kategoryzowaniem ludzi na „przyzwoitych” i „nieprzyzwoitych”. W przypadku zbliżających się wyborów to moralizatorstwo jest tym bardziej irytujące. Oczywiście, mogę nie zgadzać się z osobami, które zamierzają zbojkotować wybory, ale jestem w stanie zrozumieć tę decyzję. Przecież można nie głosować z różnych powodów – oprócz tych wcześniej wymienionych, może okazać się, że kandydujący nie przekonują niektórych osób, a tym znudziło się już głosowanie na mniejsze zło. Istnieją także ludzie, którzy od wielu lat bojkotują wszelkie wybory, wychodząc z założenia, iż każda władza będzie uciskać i wyzyskiwać obywateli. Tak więc, niech każdy/a zadecyduje sam/a – w zgodzie ze sobą.
Problem jednak polega na tym, że wydźwięk argumentów zwolenników i zwolenniczek bojkotu sam w sobie jest moralizatorski. Bo jak inaczej nazwać twierdzenie jakoby oddanie głosu przez przeciętnego obywatela było wspieraniem przestępstwa czy też fałszerstwa wyborczego. Nawet jeśli mówimy o pseudowyborach, o których już wcześniej wiadomo, że będą przeprowadzone z pogwałceniem prawa oraz będą zagrażać zdrowiu ludzi. Za ten stan rzeczy czy też za ewentualne fałszerstwo wprost odpowiedzialne jest PiS oraz posłowie i posłanki innych partii, którzy zdecydują się poprzeć pomysł wyborów korespondencyjnych w najbliższych dniach. Wszelkie próby wywoływania poczucia winy wśród obywateli i obywatelek są wysoce niestosowne, niepotrzebne i wątpliwe moralnie. Część polskiego społeczeństwa – poprzez chęć oddania głosu – wcale nie wyraża poparcia dla takiej formuły wyborczej, lecz została mimowolnie wciągnięta w grę partii rządzącej. Mimo to, osoby te mają prawo skorzystać z narzędzi pozwalających na wybór prezydenta oraz wierzyć do samego końca, że oddanie głosu będzie miało jakiekolwiek znaczenie.
Analizując natomiast argument, według którego wyższa niż przewidywana frekwencja rzekomo ma legitymizować reelekcję Andrzeja Dudy, można zastanowić się czy istnieje jakiś konkretny poziom, który frekwencja ta musiałaby osiągnąć, by móc nazwać ją pełną legitymizacją ze strony społeczeństwa. Tutaj znów Stawiszyński słusznie zauważa, że skoro głosowanie miałoby być rzeczoną legitymizacją, to czym w takim razie ma być bojkot wyborów równoznaczny z cichym zapewnieniem obecnemu prezydentowi reelekcji. Ponadto, przy okazji różnych poprzednich wyborów nigdy nie zwracano tak bardzo uwagi na frekwencję. Wspominano o niej, nawet ubolewano, że zazwyczaj jest niska, ale raczej nie próbowano powiązać jej z kwestią legitymizacji dla wybranej partii, kandydata bądź kandydatki.
A frekwencja w Polsce najczęściej była właśnie niska. W ostatnich 15 latach, we wszelkich wyborach, najczęściej oscylowała w okolicy 50 procent, choć zazwyczaj poniżej. Jeśli wynosiła ponad 50 procent, to raczej nieznacznie – wyjątkiem są ostatnie wybory parlamentarne, w których frekwencja wyniosła ponad 60 procent. W kraju, w którym zazwyczaj ponad połowa osób uprawnionych do głosowania nie bierze udziału w wyborach, argument utożsamiający bojkot wyborów z aktem nieposłuszeństwa obywatelskiego, wydaje się być mocno nietrafiony, bo w takim razie praktycznie wszystkie wybory w ostatnich kilkunastu latach należałoby uznać za naznaczone aktem nieposłuszeństwa obywatelskiego. Z tego wynika, że obywatelskie nieposłuszeństwo przejawiające się w odmowie udziału w wyborach jest w Polsce normą. A jako norma, w tym przypadku nie będzie skuteczne, toteż warto zastanowić się nad zmianą kierunku proponowanego działania. Bowiem nawet, jeśli ów bojkot rzeczywiście się dokona i frekwencja wyniesie dużo mniej niż 50 procent, PiS najprawdopodobniej i tak stworzy narrację, która będzie głosić, iż taka sytuacja była oczywista i „naturalnie” wpisana w „specyficzną” sytuację, w której odbyły się wybory, lecz te były nieuniknione.
Sondaże mówią o tym, że niska frekwencja będzie korzystna dla obecnego prezydenta. Choć nie jestem zwolennikiem tezy głoszącej, że należy „iść na wybory” i głosować obojętnie na kogo, byleby nie dopuścić do reelekcji obecnego prezydenta, to jednak trudno nie zgodzić się z Przemysławem Witkowskim, który słusznie podkreśla, że ani USA, ani UE nie wjadą nagle czołgami do Polski, nie wygonią PiS-owskiego rządu z kraju i nie zaprowadzą rządów ultrasprawiedliwych polityków. I choć jestem zupełnie świadomy, że w przypadku wyborów korespondencyjnych PiS będzie miał w ręku wszystkie narzędzia umożliwiające fałszerstwo wyborcze, nadal jedyna szansa na innego prezydenta to po prostu oddanie głosu w najbliższych wyborach. Oczywiście, tak jak już wcześniej podkreślałem, nie zamierzam nawoływać do masowego głosowania – każdy ma prawo do własnej decyzji i powinno to być jasne.
Ważne jednak, aby być świadomym, że masowy bojkot wyborów korespondencyjnych oznacza reelekcję Andrzeja Dudy. I nie łudzić się, że jakiekolwiek inne państwo czy wspólnota międzynarodowa będzie zaprzątać sobie głowę wywieraniem odpowiedniego (mogącego cokolwiek zmienić) nacisku na rząd PiS, w kontekście sposobu przeprowadzenia wyborów.
Kamil Cajmer