Były lewicowy prezydent 220-mln Brazylii, największego państwa Ameryki Łacińskiej (6. gospodarka świata), kiedyś porównywany jako związkowiec z Wałęsą – jako szef państwa (2003-2011) dość skutecznie zmniejszał ogromne nierówności społeczne. Potem przez 19 miesięcy nawet więziono go pod zarzutami, które Sąd Najwyższy uznał w 2019 r. za fałszywe.
Mógł więc Luiz Inacio Lula da Silva kandydować raz jeszcze w tym roku w wyborach prezydenckich. W I turze , przed miesiącem, Lula uzyskał najwięcej głosów spośród 11 kandydatów-48%, a więc już był bliski zwycięstwa. Obecny szef państwa – miłośnik Donalda Trumpa, skrajnie prawicowy Jair Bolsonaro zdobył 5% głosów mniej. W tę niedzielę odbyła się II tura – niezwykle zacięta, która dobitnie pokazała jak bardzo spolaryzowana politycznie jest Brazylia. Trzeba przecież pamiętać, iż w tym ogromnym kraju (8, 5 mln km kw.) przez ponad dwie dekady, jeszcze stosunkowo niedawno (1964-1985) u władzy utrzymywała się prawicowa dyktatura wojskowa. A Bolsonaro jest byłym wojskowym. Zrodziły się więc nawet wątpliwości, czy w razie przegranej odda on ster rządów (głosowanie tam jest całkowicie elektroniczne, a system polityczny-prezydencki).
Okazało się, iż druga tura wyborów była jeszcze bardziej zacięta niż pierwsza. Na Lulę oddano 60 mln głosów, a na Bolsonaro 58 mln (procentowo 50, 9% do 49, 1%). Kilka milionów głosów uznano za nieważne. O ostatecznej wygranej lidera Partii Pracujących moim zdaniem przesądziły dwa czynniki. Pierwszy to dobra pamięć o poprzednich kadencjach Luli, gdy w sporym stopniu poprawiła się sytuacja ekonomiczna najbiedniejszych grup ludności. Drugi zaś to ewidentne błędy obecnie rządzącej ekipy. Fatalnie była prowadzona walka z pandemią Covid-19; wystarczy powiedzieć, że zmarło ok. 700 tys. osób. Prowadzono katastrofalną politykę niszczenia lasów Amazonii. Wreszcie, niezwykle wzrosła skala przestępczości, szczególnie w miastach.
Sukces lewicy brazylijskiej ma symboliczne i psychologiczne znaczenie w szerszej skali, nie tylko Ameryki Łacińskiej. Osłabić może w jakimś stopniu ofensywę sił prawicowo-konserwatywnych, a także nacjonalistycznych, widoczną ostatnio np. we Włoszech i Szwecji. Ale może też mieć pewien wpływ na sytuację w USA, gdzie rośnie wyraźnie znaczenie wyborców o korzeniach latynoskich. Przekonamy się o tym być może już 8 listopada w niezwykle ważnych tzw. wyborach połówkowych w Stanach Zjednoczonych. Zmarły jakiś czas temu wybitny politolog amerykański Samuel Huntington, którego miałem okazję poznać kiedyś w Harvardzie, w ostatniej swej książce dopuszczał nawet możliwość rozpadu USA na dwa państwa – w jednym mówiłoby się po angielsku, a w drugim po hiszpańsku. Wprawdzie w Brazylii mówi się oficjalnie po portugalsku, ale tamtejsza wersja tego języka jest nader zbliżona do hiszpańskiego.
prof. Tadeusz Iwiński Facebook 31.10.2022