Trudno jednoznacznie określić gatunek literacki „Nóg Pana Boga”. Z jednej strony jest to literatura faktu - wspomnienia oraz ocena bieżącej sytuacji, wzbogacona relacjami z rozmów prowadzonych przez autora z postaciami historycznymi - ale są tu też elementy literatury pięknej. Przede wszystkim zamysł kompozycyjny: umierający na raka płuc bohater leży w szpitalu i pod kolejnymi kroplówkami, znieczulającymi cierpienie fizyczne, dokonuje analizy własnego życia. Słabość, otumanienie lekami, załamanie psychiczne uzasadniają retrospektywną dygresyjność, wyostrzają widzenie spraw i tłumaczą pryncypialność sądów. Jest też zgrabny literacko motyw przeciwbólowego plastra działającego przez trzy doby - Marcin widział, jak pielęgniarka przyklejała go umierającemu Mieczysławowi Rakowskiemu (nie zdążył wykorzystać do końca jego mocy; odszedł już na drugi dzień), teraz zaś sam doświadcza tej sytuacji. Dlatego zamykający książkę czasownik: „zasnął” mamy prawo rozumieć dwuznacznie. Potrafi też Marek Barański nie nadużywając słów, kreślić portrety postaci, jak też tworzyć sugestywne tło zdarzeń. Doświadczony dziennikarz (głównie z pierwszej linii politycznego frontu) okazuje się dobrym pisarzem. Jednak nie walory literackie są tu najbardziej interesujące.
„Nogi Pana Boga” to książka o współczesnej Polsce, o dramatycznych paradoksach jej najnowszej historii, książka o polityce. Przede wszystkim odsłania zakłamanie i obala stereotypy. Polityczna działalność Marcina rozpoczyna się w marcu 1968 r., kiedy w imię studenckiej solidarności i zwykłej ludzkiej przyzwoitości protestuje przeciwko wyrzuceniu z uniwersytetu kolegów. Szybko przeżywa rozczarowanie, bo aktywiści tego buntu - dzieci partyjnych dostojników - gardzą nim - synem prywaciarzy z warszawskiego Gocławia. Ta pogarda „salonu” - niedawnej opozycji, a dzisiejszej elity politycznej - wobec niego - reżimowego dziennikarza, niereformowalnego betonu, najemnika Urbana (w „Nie”), agenta służb specjalnych - towarzyszy mu przez całe życie. A przecież „oni” i służący im dziś dziennikarze potrafią zasłaniać prawdę, przeinaczać fakty, manipulować nimi nie gorzej, niż robiła to tak znienawidzona przez nich propaganda PRL-u. Marcin przytacza na to szereg dowodów. Zarzut informacyjnego kuglarstwa kilkakrotnie stawia nawet Adamowi Michnikowi. „Nawet”, bo uznaje jego odwagę w PRL-u, i „nawet”, ponieważ dziś naczelny „Gazety Wyborczej” chce uchodzić za sumienie narodu (a przynajmniej sumienie porządnych Polaków).
Ale szczególnie rozżalony jest Marcin na „swoich”. Na te rzesze działaczy partyjnych, dziennikarzy nie przejawiających niegdyś żadnych oznak buntu wobec władzy, którzy w latach osiemdziesiątych, gdy wiatr zaczął wiać z innej strony, ustroili się nagle w pióra opozycjonistów. Zniesmaczają go ci, którzy zapomnieli o własnej przeszłości w PRL-u, o wykształceniu, awansie, pracy, jakie dzięki „ludowej władzy” zdobyli. Nagle pojawili się znikąd, nieskalani, w tzw. wolnej Polsce z przekonaniem (prawdziwym czy wmówionym sobie?), że oto złapali Pana Boga za nogi, podczas gdy tym nie przefarbowanym, uczciwie pamiętającym to, co było, i kim byli, owe nogi właśnie się z rąk wymknęły.
Bardzo krytycznie Marek Barański ocenia działaczy SLD, zwłaszcza tych najmłodszych: „miglanców” - jak pisze - Wojciecha Olejniczaka oraz Grzegorza Napieralskiego. Jego zdaniem do ich awansu, a równocześnie skłócenia lewicy (pociągającego za sobą jej upadek) przyczynił się przede wszystkim Aleksander Kwaśniewski. Stosując zasadę „dziel i rządź”, doprowadził do wyeliminowania Józefa Oleksego i Leszka Millera, których uznawał za obciążonych przeszłością (siebie zaś nie). Szczególnie dramatyczny w skutkach był proces osłabiania przez urzędującego prezydenta pozycji Leszka Millera jako prezesa Rady Ministrów.
Rozważań o polityce, odsłaniania kulis gier politycznych, przywoływania nieznanych powszechnie faktów znajdziemy tu wiele. Autor pisze np. o ścierających się koncepcjach ekonomicznych Balcerowicza czy Kołodki (zdecydowanie opowiada się za racjami tego drugiego) i o działalności Ryszarda Kuklińskiego (stawia popartą pewnymi poszlakami hipotezę, iż był on agentem podwójnym: amerykańsko-radzieckim, który zdradzał dla pieniędzy). Są w książce wspomnienia Barańskiego z pracy w Dzienniku Telewizyjnym w stanie wojennym, opisy ludzi i spraw, do jakich docierał z reporterską kamerą bądź notesem, obrazki z pochodów pierwszomajowych, na które nikt nikogo nie doprowadzał pod bronią, przegląd bolączek i absurdów codziennego życia w PRL-u. Jednak to, co najbardziej interesujące, to obszerne relacje z przeprowadzonych niedawno rozmów Marcina z gen. Jaruzelskim, gen. Kiszczakiem czy Józefem Czyrkiem. Politycy ci - dziś już osoby prywatne - mówią np. o roli Kościoła w dochodzeniu do Okrągłego Stołu, o tym, że hierarchowie nigdy nie wykorzystali przeciwko władzy śmierci księdza Popiełuszki - pojawia się tu lekko zarysowana przez obu generałów sugestia, iż Grzegorz Piotrowski mógł zostać zainspirowany i wsparty przez wywiad radziecki. Józef Czyrek dokonuje m.in. bardzo interesującej analizy błędnej polityki Jana Pawła II wobec Rosji - papież zamiast za czasów Gorbaczowa wyciągnąć rękę do prawosławia, nawracał wiernych, odradzał i umacniał katolicyzm na tamtejszym gruncie. W ten sposób odciął Watykan od Cerkwi, jej dostojników skazał na współpracę z Kremlem, a sam stracił szansę na upragnioną podróż do Moskwy. Źle odczytał znaki czasu i w stosunkach z Rosją kierował się typowo polskim poczuciem misji, jaką mamy tam rzekomo do spełnienia.
„Nogi Pana Boga” to książka bardzo bogata faktograficznie oraz myślowo i bardzo gorzka. Uzmysławia głębokość podziałów w społeczeństwie, niezdolność do wyciągania nauk z błędów przeszłości, miałkość w ocenie historii i aktualnej sytuacji oraz bylejakość moralno-intelektualną większości Polaków. Dyskusja na jej temat czy wokół niej mogłaby doprowadzić przynajmniej do zalążków katharsis. Ale autor dotknął wielu polityków i wiele elitarnych postaci z obu stron polskiej sceny politycznej. W ogóle krzyczy pod wiatr. Jego krytyczna ocena ludzi i zjawisk może wywołać zaplanowaną ciszę (bardzo chciałabym się mylić). Wielu będzie wolało udawać, że nie ma książki, a część po raz kolejny zlekceważy betonowego, reżimowego Barańskiego. No bo któż traktowałby go poważnie? Tylko że istnieje problem: takich „Barańskich” jest legion. Nie słychać ich na co dzień, bo pozostając wierni sobie, nie porobili karier, ale jeszcze żyją po cichutku i - przyzwyczajeni w PRL-u do społecznej aktywności - chadzają na wybory. Niech przynajmniej ginąca na naszych oczach na własną prośbę elita lewicowa wyciągnie z tego wnioski. I pochyli się rozumnie nad książką. Bo jeśli wszyscy „Barańscy” zasną jak Marcin - co prawda inaczej niż on, na razie udając się na emigrację wewnętrzną, a dopiero potem w niebyt - to na wiele lat obumrze cała socjaldemokratyczna formacja w Polsce. „Nogi Pana Boga” niech więc staną się memento.
Małgorzata Kąkiel
---------
Marek Barański, „Nogi Pana Boga”, Wydawnictwo „Keep Smiling”, Warszawa 2010, s. 395.